Pojawiła się nowa pozycja krakowskiego "Małego Wydawnictwa", "Spotkania" Andrzeja Banacha. W jednym z rozdziałów wspomina on Romana Ingardena tymi słowami:
"Roman Ingarden.
W jaki sposób
istnieje świat?
Moje pierwsze
spotkanie z profesorem Ingardenem odbyło się na wystawie księgarni.
W roku 1947, w Rynku Krakowskim, naprzeciwko Wieży Ratuszowej,
zobaczyłem na wystawie dużą książkę: Roman Ingarden, Spór
o istnienie świata,
tom I, nakładem Polskiej Akademii Umiejętności. W roku następnym
ukazał się tom drugi. Jeszcze grubszy, liczył 848 stron. Kupiłem
po kolei oba i zacząłem czytać. Czytanie, a raczej studiowanie,
szło powoli i z trudem. Miałem ciężką pracę w biurze, byłem
zmęczony, lecz codziennie od czwartej do siódmej wieczorem toczyłem
spór o istnienie świata. Znalazłem się w labiryncie, w którym
ktoś pokazywał mi światło. Im mniej rozumiałem, a z początku
nie rozumiałem nic, tym bardziej byłem zaintrygowany. Więc
istnieje kamień, szklanka, których własności fizyczne łatwo
opisać. Istnieje też człowiek, który szklankę może wziąć do
ręki i stłuc. Człowiek ma ciało, np. rękę, ale ma też tak
zwaną duszę, np. świadomość, która istnieje inaczej niż jego
nos. Są też dzieła sztuki, obrazy, książki, istniejące inaczej
niż człowiek, choć przez niego stworzone. One nie umierają i nie
są identyczne z płótnem czy papierem. Istnieją, jeśli ktoś
potrafi je odczytać. Istnieją też przedmioty, takie jak koło,
kula, kwadrat, nie stworzone przez człowieka i mające identyczność
niezależną od ich kształtu czy materii. Najrozmaitsze kule są
zawsze kulą. Istnieje „Uniwersytet”, niezależny od budynku i
składu profesorów. Istnieje też na pewno czas. Ale jak? Oto bardzo
uproszczone tematy pytań, które stawiał Ingarden w swojej pracy,
nigdy nie skończonej.
Byłem urzeczony.
Wydałem niedawno drukiem pracę doktorską, profesor Wolter ocenił
ją dobrze, przyjął mnie jako asystenta, zachęcał do kariery
naukowej. Doktor, a więc habilitacja. Hodowałem już w sobie
bakcyle grafomanii, byłem autorem paru książek, pisanie mnie
kusiło. Nie pytałem Woltera o temat. Mógł być tylko jeden: Jak
istnieje prawo. Niby wiadomo. Wydaje się Dziennik Ustaw i
przedrukowany z niego kodeks karny. Podobny jest do innych książek,
kupuje się go w księgarni.
Dziełami literatury
zajmował się Ingarden. Ale prawo istniej inaczej. W kodeksie
napisano:
Kto zabija
człowieka, podlega karze śmierci.
I ten przepis działa
inaczej niż tomik poezji. Kto go nie posłucha, naraża się na
aresztowanie. Znajdzie się prokurator, który go oskarży, sędzia,
który go skaże i kat, który go powiesi. Prawo, za zgodą z nas
wszystkich, odznacza się szczególną skutecznością.
Postanowiłem zająć
się tym tematem. Oczywiście, nie byłem pierwszy. Tym gorzej.
Musiałem przestudiować dostępną mi literaturę z teorii prawa i
zająć stanowisko przeciwne. W wielu sprawach Ingarden był mi
niezawodnym przewodnikiem.
Pisałem, kreśliłem,
przepisywałem, dawałem do przepisania. Nie pomagał mi nikt. Po
roku miałem 300 stron maszynopisu. Dowiedziałem się adresu
Ingardena i pewnego popołudnia roku 1948 zapukałem do mieszkania
przy placu Biskupim.
Otworzył mi
uprzejmy pan z gęstymi brwiami, pod którymi błyszczały
niebieskie, łagodne i przenikliwe oczy. Wyjaśniłem mu powód mej
wizyty, prosiłem, czy mógłby przejrzeć mój tekst i powiedzieć,
co o nim myśli. Postanowiłem, że w każdym razie zostawię u niego
maszynopis. Ale Ingarden się nie bronił. Poprosił o mój numer
telefonu i przyrzekł, że sam się odezwie.
Nie czekałem długo.
Już za parę dni usłyszałem jego odpowiedź, a raczej najmilsze
dla mnie zapytanie. Czy mogę przychodzić do niego po południu, dwa
razy w tygodniu, dla wspólnej pracy. Jest nią zainteresowany.
Byłem w siódmym
niebie. Ingarden robił własnoręcznie liczne poprawki, tępił moją
nietolerancję, wyjaśniał nieporozumienia, a przede wszystkim
dodawał od siebie, i za mnie, liczne sądy, na które nie potrafiłem
się zdobyć. Zmienił przede wszystkim tytuł pracy na skromniejszy:
„U podstaw teorii prawa”. I za parę miesięcy skończyliśmy
redagowanie tekstu.
Zgłosił mnie jako
członka Polskiego Towarzystwa Filozoficznego (i opłacał nieraz za
mnie składki), a gdy mówiłem o projektach habilitacji, do czego
konieczny był druk, w formie książki niemożliwy, zaproponował
takie rozwiązanie: wydrukuje się prace częściami w „Kwartalniku
Filozoficznym” Polskiej Akademii Umiejętności. W ten sposób
warunek będzie spełniony. Ingarden zajmie się tym wszystkim, a
nawet korektą. Dla mnie rzecz istotna, gdyż jeszcze raz opracuje
mój tekst.
I rzeczywiście,
otrzymałem we wrześniu roku 1949 trzecią korektę stron 117–153
„Kwartalnika Filozoficznego” rocznik XVIII, zeszyt 2, w pięknej,
gotowej do druku odbitce.
Wielka radość. Ale
krótka. Za parę dni zadzwonił do mnie naczelnik Urzędu Kontroli
Prasy i Widowisk. W krótkiej rozmowie powiedział, że tekst mój
nie będzie drukowany. Wielki smutek.
Byłem młody, nie
poddawałem się. Za półtora roku miałem gotową nową pracę, z
myślą o habilitacji, pod tytułem „O jedności istoty
przestępstwa”. Teraz kontakt z profesorem Wolterem był ścisły.
Ale nie zapomniałem o Ingardenie.
Pod koniec roku 1950
w gmachu Polskiej Akademii Umiejętności czytałem na posiedzeniu
naukowym „własną pracę” pod wspomnianym wyżej tytułem. Nie
wzbudziłem entuzjazmu, nie było większej dyskusji. Ingarden zaś
miał swój wywiad. Na drugi dzień zatelefonował rano i
zaproponował spotkanie w kawiarni Noworolskiego. Przy kawie
powiedział, że zbyt często powołuję się na niego. I to będzie
mi przeszkadzać. Lepiej dla mnie, żebym przemilczał jego wpływy.
On nie będzie miał pretensji, rozumiejąc sytuację.
Bo sytuacja była
ciężka. Ingarden był w niełasce, podejrzewano go o grzech
idealizmu. Usunięto go z Uniwersytetu, nie mógł drukować. Żalił
się, że nie uczestniczył w otwarciu roku akademickiego.
Ale ta niedola mogła
mnie tylko zbliżyć do niego. Odpowiedziałem, że w pracy mojej
niczego nie zmienię i rozstaliśmy się serdecznie.
A tej pracy nic już
nie zaszkodziło. Po chłodnych komplementach utknęła gdzieś w
Warszawie i nigdy jej nie wydrukowano. Zostały z niej cztery strony
w „Sprawozdaniach Polskiej Akademii Umiejętności”.
Zaproponowano mi stanowisko naukowe bez habilitacji. Złożyłem
rezygnację.
Z Ingardenem
spotykaliśmy się dalej. Na zebraniach Towarzystwa Filozoficznego,
na ulicy, na kolacjach u nas w domu. Mijały lata. Spotkaliśmy się
też w Paryżu. Ingarden wracał ze Stanów Zjednoczonych, filozofia
w tym kraju bardzo mu się nie podobała.
Czytałem jego
książki, starałem się mieć wszystkie. Dał mi wydania
niemieckie: Das
literarische Kuntswer
z oku 1931, Vom
Erkennen des literarischen Kuntswerk
z roku 1968. A ponieważ kiedyś, w głupim żarcie, wręczając mu
własną książkę powiedziałem, że krępują mnie dedykacje –
więc patrzę dziś ze wstydem i wzruszeniem na osobne kartki,
dołączone do ofiarowanych mi książek: „Drogiemu… z serdecznym
pozdrowieniem”.
Nie pisałem mu na
moich książkach dedykacji, bo czułem, że Ingarden tych książek
nie lubi. Myślał dla mnie, może słusznie, o czym innym. Kiedyś,
gdy przywrócono go do łask, w roku 1958 został członkiem Polskiej
Akademii Nauk i po dziesięciu latach mógł znowu wydawać,
spotkaliśmy się na przyjęciu w konsulacie Francji. Ingarden był w
dobrym humorze, trącił się ze mną kieliszkiem i powiedział:
– A może byśmy
wrócili do pana książki sprzed dziesięciu lat? Nie ma takiej
pracy w literaturze światowej. Ja panu pomogę. W ontologii i teorii
poznania napisano przez ten czas niejedno. Zaktualizujemy pana tekst
i postaram się o jego wydanie.
We mnie jednak
uzbierała się gorycz przez dziesięć lat milczenia.
Odpowiedziałem, że nie chcę wracać do przeszłości utraconej.
Było, minęło, niechby nie było.
Dziś tego żałuję.
Spotykaliśmy się
dalej. Pamiętam, było otwarcie wystawy S. I. Witkiewicza w nowym
gmachu Muzeum Narodowego. Brat mój, dyrektor Muzeum, wygłosił
przemówienie, goście znakomici skupili się osobno. Ingarden
odszedł od nich, przywitał się ze mną, z bratem i Elą,
zwiedziliśmy razem wystawę, a potem usiedliśmy w galerii z
widokiem na Błonia. Piliśmy kawę, może nawet czerwone wino.
Ingarden zapytał wtedy żartobliwie: „No i co, są to kicze?”.
Nie chciałem go urazić, nie wiedziałem, co powiedzieć, sprawił
mi wielką przyjemność.
A potem widywałem
go rzadziej, nie wiedziałem, że chorował, w roku 1970 umarł.
Straciłem bliskiego człowieka. Żałowałem każdego miesiąca, w
którym go nie spotkałem.
Nieśmiertelność
wielkich ludzi nie jest jednak metaforą. Teraz, każdego miesiąca,
zaglądam do jego książek, szczególnie do rozprawy O
budowie obrazu
(Kraków 1946). Zbieram jego teksty, których mi brak. Gabriela,
pisząc książkę o Andriollim cały rozdział oparła na jego
kryteriach dzieła sztuki.
W roku 1985 dostałem
zaproszenie z Uniwersytetu Jagiellońskiego na konferencję
międzynarodową poświęconą filozofii Romana Ingardena.
Przyjechali filozofowie ze Stanów, z Niemiec, z Anglii, ze
Szwajcarii, z Liechtensteinu, z całej Polski, aby go uczcić.
Przypomniałem sobie
spotkanie w kawiarni Noworolskiego, kiedy mi proponował, abym go
zdradził i siebie ratował."
Zamieszczony tu tekst jest rozdziałem wydanej przez krakowskie Małe Wydawnictwo (www.malewydawnictwo.pl) książki Andrzeja Banacha Spotkania. Pozycja ta jest dostępna również w księgarni internetowej Bonito.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz