niedziela, 21 lutego 2016

Andrzej Banach "Spotkania" rozdział "Roman Ingarden W jaki sposób istnieje świat"
















Pojawiła się nowa pozycja krakowskiego "Małego Wydawnictwa", "Spotkania" Andrzeja Banacha. W jednym z rozdziałów wspomina on Romana Ingardena tymi słowami:

"Roman Ingarden.
W jaki sposób istnieje świat?

Moje pierwsze spotkanie z profesorem Ingardenem odbyło się na wystawie księgarni. W roku 1947, w Rynku Krakowskim, naprzeciwko Wieży Ratuszowej, zobaczyłem na wystawie dużą książkę: Roman Ingarden, Spór o istnienie świata, tom I, nakładem Polskiej Akademii Umiejętności. W roku następnym ukazał się tom drugi. Jeszcze grubszy, liczył 848 stron. Kupiłem po kolei oba i zacząłem czytać. Czytanie, a raczej studiowanie, szło powoli i z trudem. Miałem ciężką pracę w biurze, byłem zmęczony, lecz codziennie od czwartej do siódmej wieczorem toczyłem spór o istnienie świata. Znalazłem się w labiryncie, w którym ktoś pokazywał mi światło. Im mniej rozumiałem, a z początku nie rozumiałem nic, tym bardziej byłem zaintrygowany. Więc istnieje kamień, szklanka, których własności fizyczne łatwo opisać. Istnieje też człowiek, który szklankę może wziąć do ręki i stłuc. Człowiek ma ciało, np. rękę, ale ma też tak zwaną duszę, np. świadomość, która istnieje inaczej niż jego nos. Są też dzieła sztuki, obrazy, książki, istniejące inaczej niż człowiek, choć przez niego stworzone. One nie umierają i nie są identyczne z płótnem czy papierem. Istnieją, jeśli ktoś potrafi je odczytać. Istnieją też przedmioty, takie jak koło, kula, kwadrat, nie stworzone przez człowieka i mające identyczność niezależną od ich kształtu czy materii. Najrozmaitsze kule są zawsze kulą. Istnieje „Uniwersytet”, niezależny od budynku i składu profesorów. Istnieje też na pewno czas. Ale jak? Oto bardzo uproszczone tematy pytań, które stawiał Ingarden w swojej pracy, nigdy nie skończonej.
Byłem urzeczony. Wydałem niedawno drukiem pracę doktorską, profesor Wolter ocenił ją dobrze, przyjął mnie jako asystenta, zachęcał do kariery naukowej. Doktor, a więc habilitacja. Hodowałem już w sobie bakcyle grafomanii, byłem autorem paru książek, pisanie mnie kusiło. Nie pytałem Woltera o temat. Mógł być tylko jeden: Jak istnieje prawo. Niby wiadomo. Wydaje się Dziennik Ustaw i przedrukowany z niego kodeks karny. Podobny jest do innych książek, kupuje się go w księgarni.
Dziełami literatury zajmował się Ingarden. Ale prawo istniej inaczej. W kodeksie napisano:
Kto zabija człowieka, podlega karze śmierci.
I ten przepis działa inaczej niż tomik poezji. Kto go nie posłucha, naraża się na aresztowanie. Znajdzie się prokurator, który go oskarży, sędzia, który go skaże i kat, który go powiesi. Prawo, za zgodą z nas wszystkich, odznacza się szczególną skutecznością.
Postanowiłem zająć się tym tematem. Oczywiście, nie byłem pierwszy. Tym gorzej. Musiałem przestudiować dostępną mi literaturę z teorii prawa i zająć stanowisko przeciwne. W wielu sprawach Ingarden był mi niezawodnym przewodnikiem.
Pisałem, kreśliłem, przepisywałem, dawałem do przepisania. Nie pomagał mi nikt. Po roku miałem 300 stron maszynopisu. Dowiedziałem się adresu Ingardena i pewnego popołudnia roku 1948 zapukałem do mieszkania przy placu Biskupim.
Otworzył mi uprzejmy pan z gęstymi brwiami, pod którymi błyszczały niebieskie, łagodne i przenikliwe oczy. Wyjaśniłem mu powód mej wizyty, prosiłem, czy mógłby przejrzeć mój tekst i powiedzieć, co o nim myśli. Postanowiłem, że w każdym razie zostawię u niego maszynopis. Ale Ingarden się nie bronił. Poprosił o mój numer telefonu i przyrzekł, że sam się odezwie.
Nie czekałem długo. Już za parę dni usłyszałem jego odpowiedź, a raczej najmilsze dla mnie zapytanie. Czy mogę przychodzić do niego po południu, dwa razy w tygodniu, dla wspólnej pracy. Jest nią zainteresowany.
Byłem w siódmym niebie. Ingarden robił własnoręcznie liczne poprawki, tępił moją nietolerancję, wyjaśniał nieporozumienia, a przede wszystkim dodawał od siebie, i za mnie, liczne sądy, na które nie potrafiłem się zdobyć. Zmienił przede wszystkim tytuł pracy na skromniejszy: „U podstaw teorii prawa”. I za parę miesięcy skończyliśmy redagowanie tekstu.
Zgłosił mnie jako członka Polskiego Towarzystwa Filozoficznego (i opłacał nieraz za mnie składki), a gdy mówiłem o projektach habilitacji, do czego konieczny był druk, w formie książki niemożliwy, zaproponował takie rozwiązanie: wydrukuje się prace częściami w „Kwartalniku Filozoficznym” Polskiej Akademii Umiejętności. W ten sposób warunek będzie spełniony. Ingarden zajmie się tym wszystkim, a nawet korektą. Dla mnie rzecz istotna, gdyż jeszcze raz opracuje mój tekst.
I rzeczywiście, otrzymałem we wrześniu roku 1949 trzecią korektę stron 117–153 „Kwartalnika Filozoficznego” rocznik XVIII, zeszyt 2, w pięknej, gotowej do druku odbitce.
Wielka radość. Ale krótka. Za parę dni zadzwonił do mnie naczelnik Urzędu Kontroli Prasy i Widowisk. W krótkiej rozmowie powiedział, że tekst mój nie będzie drukowany. Wielki smutek.
Byłem młody, nie poddawałem się. Za półtora roku miałem gotową nową pracę, z myślą o habilitacji, pod tytułem „O jedności istoty przestępstwa”. Teraz kontakt z profesorem Wolterem był ścisły. Ale nie zapomniałem o Ingardenie.
Pod koniec roku 1950 w gmachu Polskiej Akademii Umiejętności czytałem na posiedzeniu naukowym „własną pracę” pod wspomnianym wyżej tytułem. Nie wzbudziłem entuzjazmu, nie było większej dyskusji. Ingarden zaś miał swój wywiad. Na drugi dzień zatelefonował rano i zaproponował spotkanie w kawiarni Noworolskiego. Przy kawie powiedział, że zbyt często powołuję się na niego. I to będzie mi przeszkadzać. Lepiej dla mnie, żebym przemilczał jego wpływy. On nie będzie miał pretensji, rozumiejąc sytuację.
Bo sytuacja była ciężka. Ingarden był w niełasce, podejrzewano go o grzech idealizmu. Usunięto go z Uniwersytetu, nie mógł drukować. Żalił się, że nie uczestniczył w otwarciu roku akademickiego.
Ale ta niedola mogła mnie tylko zbliżyć do niego. Odpowiedziałem, że w pracy mojej niczego nie zmienię i rozstaliśmy się serdecznie.
A tej pracy nic już nie zaszkodziło. Po chłodnych komplementach utknęła gdzieś w Warszawie i nigdy jej nie wydrukowano. Zostały z niej cztery strony w „Sprawozdaniach Polskiej Akademii Umiejętności”. Zaproponowano mi stanowisko naukowe bez habilitacji. Złożyłem rezygnację.
Z Ingardenem spotykaliśmy się dalej. Na zebraniach Towarzystwa Filozoficznego, na ulicy, na kolacjach u nas w domu. Mijały lata. Spotkaliśmy się też w Paryżu. Ingarden wracał ze Stanów Zjednoczonych, filozofia w tym kraju bardzo mu się nie podobała.
Czytałem jego książki, starałem się mieć wszystkie. Dał mi wydania niemieckie: Das literarische Kuntswer z oku 1931, Vom Erkennen des literarischen Kuntswerk z roku 1968. A ponieważ kiedyś, w głupim żarcie, wręczając mu własną książkę powiedziałem, że krępują mnie dedykacje – więc patrzę dziś ze wstydem i wzruszeniem na osobne kartki, dołączone do ofiarowanych mi książek: „Drogiemu… z serdecznym pozdrowieniem”.
Nie pisałem mu na moich książkach dedykacji, bo czułem, że Ingarden tych książek nie lubi. Myślał dla mnie, może słusznie, o czym innym. Kiedyś, gdy przywrócono go do łask, w roku 1958 został członkiem Polskiej Akademii Nauk i po dziesięciu latach mógł znowu wydawać, spotkaliśmy się na przyjęciu w konsulacie Francji. Ingarden był w dobrym humorze, trącił się ze mną kieliszkiem i powiedział:
A może byśmy wrócili do pana książki sprzed dziesięciu lat? Nie ma takiej pracy w literaturze światowej. Ja panu pomogę. W ontologii i teorii poznania napisano przez ten czas niejedno. Zaktualizujemy pana tekst i postaram się o jego wydanie.
We mnie jednak uzbierała się gorycz przez dziesięć lat milczenia. Odpowiedziałem, że nie chcę wracać do przeszłości utraconej. Było, minęło, niechby nie było.
Dziś tego żałuję.
Spotykaliśmy się dalej. Pamiętam, było otwarcie wystawy S. I. Witkiewicza w nowym gmachu Muzeum Narodowego. Brat mój, dyrektor Muzeum, wygłosił przemówienie, goście znakomici skupili się osobno. Ingarden odszedł od nich, przywitał się ze mną, z bratem i Elą, zwiedziliśmy razem wystawę, a potem usiedliśmy w galerii z widokiem na Błonia. Piliśmy kawę, może nawet czerwone wino. Ingarden zapytał wtedy żartobliwie: „No i co, są to kicze?”. Nie chciałem go urazić, nie wiedziałem, co powiedzieć, sprawił mi wielką przyjemność.
A potem widywałem go rzadziej, nie wiedziałem, że chorował, w roku 1970 umarł. Straciłem bliskiego człowieka. Żałowałem każdego miesiąca, w którym go nie spotkałem.
Nieśmiertelność wielkich ludzi nie jest jednak metaforą. Teraz, każdego miesiąca, zaglądam do jego książek, szczególnie do rozprawy O budowie obrazu (Kraków 1946). Zbieram jego teksty, których mi brak. Gabriela, pisząc książkę o Andriollim cały rozdział oparła na jego kryteriach dzieła sztuki.
W roku 1985 dostałem zaproszenie z Uniwersytetu Jagiellońskiego na konferencję międzynarodową poświęconą filozofii Romana Ingardena. Przyjechali filozofowie ze Stanów, z Niemiec, z Anglii, ze Szwajcarii, z Liechtensteinu, z całej Polski, aby go uczcić.
Przypomniałem sobie spotkanie w kawiarni Noworolskiego, kiedy mi proponował, abym go zdradził i siebie ratował."


 Zamieszczony tu tekst jest rozdziałem wydanej przez krakowskie Małe Wydawnictwo  (www.malewydawnictwo.pl) książki Andrzeja Banacha Spotkania. Pozycja ta jest dostępna również w księgarni internetowej Bonito.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz